Jak nie oszaleć w legalnym świecie

Wspieram programistów, kupuję oryginalne oprogramowanie. Wszystkie DAW, VST czy biblioteki brzmień pochodzą z legalnych źródeł, porty USB okupują e-Licenser i iLok, mam szereg pozakładanych kont i kilka aplikacji aktualizujących oprogramowanie do najnowszych wersji. Ale coraz częściej dochodzę do smutnego wniosku, że jednak piraci mają o wiele łatwiej.

Cubase

O, tu już wiele razy miałem do czynienia z sytuacją, gdy trzeba było nagle instalować nową wersję e-Licensera, a pamiętam też sytuację, gdy nie mogłem zainstalować update'u, bo jakiś inny składnik pakietu był w starej wersji. Dodatkowo oczywiście dochodzi problem, że jeśli gdzieś wyjadę i nie zabiorę ze sobą klucza sprzętowego, to "umarł w butach". Choćbym nie wiem, jak się starał, to nie uruchomię mojego LEGALNEGO Cubase'a. Nie da się go w żaden inny sposób autoryzować i zmusić do działania.

Studio One

Tak, tak, PreSonusowi też się oberwie. Ostatnio miałem problem ze Studio One - zawieszało się lub nie chciało się wyłączyć, trzeba było ręcznie "ubijać" aplikację. Oczywiście, zapałałem chęcią podzielenia się tymi rewelacjami z supportem, który najpierw przez szereg dni nie odpowiadał, po czym - nawet nie prosząc o jakieś pliki logów, zrzutów czy cokolwiek - beztrosko stwierdził, że to wina źle napisanych wtyczek. Skąd to wiedzą i jakich wtyczek, tego się nie dowiedziałem, bo moje pytania pozostały bez odpowiedzi, a zgłoszenie zostało zamknięte jako rozwiązane.

Spitfire Audio

Ten przypadek to raczej ciekawostka, ale też świadczy o tym, jak producenci traktują klienta. Otóż Spitfire Audio wprowadziło sobie przypisanie produktu do lokalizacji. W momencie zakupu narzucana jest waluta, wynikająca z rozpoznanego kraju, czyli Wielka Brytania płaci w funtach, Europa w euro, zaś reszta świata w dolarach. Niby niewielki problem, bo walutę można zmienić w trakcie zakupu na korzystniejszą dla kupującego (np. w Polsce obecnie kurs euro jest wyższy od dolara aż o ok. 30%!), ale robi się to, zmieniając... kraj. I cały myk polega na tym, że owszem, zapłacimy, kupimy, ale już... nie zainstalujemy. Ba, nawet nie pobierzemy, bowiem aplikacja do pobierania bazuje na rozpoznanej automatycznie lokalizacji i będzie uparcie twierdziła, że nie mamy licencji. No i cześć.

Uaktualnienia

Ta prosta, zdawałoby się, rzecz też potrafi nieźle zirytować. Chcesz po prostu uruchomić program i coś porobić, bo akurat jest pomysł i czas, to nie: Cubase się nie uruchomi, bo akurat minął "czas przydatności" e-Licensera i trzeba zainstalować nową wersję (zwykle połączoną z restartem). Instalujesz coś na iLoku, to też - halo, halo, zbyt stary sterownik, zaktualizuj i zrestartuj!

Autoryzacja

A szczytem wszystkiego są najdziwniejsze mechanizmy autoryzujące. Kupujesz, powiedzmy, jakąś wtyczkę VST. Coraz większa grupa producentów wycofuje wtyczki z ogólnodostępnych sklepów internetowych (w rodzaju AudioDeluxe czy PluginBoutique) i prowadzi sprzedaż na własnych stronach. OK. To oznacza, że musisz założyć tam konto. Zakładasz - trzeba oczywiście potwierdzić e-maila, który nie zawsze dociera błyskawicznie. Dobra, wybierasz wtyczkę, przechodzisz do koszyka, wypełniasz, kupujesz. Teraz dostajesz e-maila z linkiem do pobrania programu do pobierania (!). Instalujesz program do pobierania, tam też musisz wprowadzić login i hasło ze strony, żeby program mógł sie podłączyć do Twojego konta i sprawdzić, czy masz licencję, czy też nie masz. Licencję masz (chyba że jest tu jakiś problem, że program jej nie widzi, a na stronie jest, wtedy - naturalnie - trzeba skontaktować się z supportem), więc pobierasz i instalujesz. Koniec? Nie, bo przy starcie DAW albo przy próbie umieszczenia instrumentu/efektu w sesji wyskakuje okienko z prośbą o autoryzację, czyli znów albo wpisujesz dane swojego konta, albo np. ładujesz licencję na iLoka. Uff...

Nie wszyscy

Oczywiście, nie wszyscy producenci w tak samo upierdliwy sposób zabezpieczają swoje wyroby. Są też przypadki godne pochwały - np. Reaper, gdzie wystarczy pobrać ogólnie dostępny instalator, a przy pierwszym starcie wkleić kod, który przychodzi na e-maila po zakupie. I tyle.

Najgorsza jest chyba ta wielość rozwiązań - każdy duma i wprowadza swój system, a niektórzy są w tym naprawdę pomysłowi i za nic mają wygodę użytkownika. Marzy mi się, żeby producenci się porozumieli i żeby powstał jakiś serwis autoryzacyjny, coś w rodzaju iLoka, ale bez konieczności posiadania klucza sprzętowego. Można by tam wrzucać kupione licencje, a wtyczki czy programy od czasu do czasu by sobie weryfikowały, czy są legalne czy nie. Oczywiście pytanie, co w sytuacji, gdy nie ma połączenia z internetem albo sam serwis jest niedostępny, ale to już bardziej techniczne problemy.

No i teraz osoby korzystające z nielegalnego oprogramowania śmieją się ze mnie w kułak. Jakie autoryzacje? Jakie programy do pobierania? Jakie licencje? Oni sobie ściągają wszystko, co chcą, instalują i używają. Ryzykują wprawdzie wiele, bo coraz częściej słyszy się o zainfekowanych pirackich kopiach, które szyfrują dyski i bez opłacenia się piratom traci się wszystko. Jednak trudno nie uznać, że coś tu jest nie bardzo w porządku, jeśli legalni użytkownicy wciąż napotykają na problemy z użytkowaniem legalnie nabytego oprogramowania...

Komentarze